Translate

wtorek, sierpnia 31, 2010

Wkurw zawodowy

Ja to chyba jestem za bardzo odpowiedzialna w pracy. Zaplanowałam sobie urlop, chyba pół roku temu - 5 dni, ze względu na pójście Młodego do przedszkola. Oczywiście takie wypadki jak babci noga w gipsie i klubik Młodego nie były w planach. Więc jutro 1 września, od jutra mnie nie ma. Jednak koleżanka z sekretariatu, którą podczas jej nioebecności zastępuję, doszła do wniosku, że na jutro weźmie urlop, bo idzie na rozpoczęcie roku z 13 latką. Mnie wkurw złapał - w firmie zatrudniającej 500 osób, która żyje z Klientów, sekretariat jednego z często odwiedzanych departamentów będzie zamknięty. Kliencie pocałuj się w nos - jest początek roku szkolnego!!! Na uwagi koleżanki z sekretariatu, że jutro nikogo nie było odpowiedziałam - sekretariat powinien być otwarty, ktoś powinien tu być. Telefony będą dzwoniły w kosmos. Na drzwiach od sekretariatu zawisła dzisiaj po południu kartka - w dniu 01.09.2010 r. sekretariat będzie nieczynny, wnioski proszę kierować tu i tu. Za utrudnienia przepraszamy. Jak na kolei. Tylko jest jeden myk - ja jutro idę tam na kilka godzin - popracować - tzn. robić swoje. JBo do 16 września cieżko będzie.
Reasumując jak będzie tak jak na kolei to my długo nie pociągniemy.

czwartek, sierpnia 26, 2010

Koniki

Jak szaleć to szaleć. W ostanią niedzielę (nota bene nie miałam czasu napisać na ten temat) znajomi zaproponowali nam wypad na wyścigi konne. Dodam, że dźokejką nie jestem, nie wiem, jak bym się wdrapała na to zwierzę. Dobrze, dobrze, bez żartów. Pogoda piękna, więc z Młodym jeszcze wózkowym ruszyliśmy piechotą na wyścigi. Podobno te wyścigi to nie lada gratka - szejk fundował nagrody. Jednak by nie było tak kolorowo - jedne z najniższych. Więc kupiliśmy bileciki - dla Młodego żadnej zniżki. Pogoda piękna, więc ludzie podeszli do sprawy piknikowo. Z dzieciaczkami siedzą na kocykach, przewalają się na kocykach. Leniwie, bardzo leniwie. Choć grupa zapalonych staruszków stała przy bramkach i obserwowała zawody. W związku z tym, że byliśmy ze znajomymi, którzy byli na wyścigach po raz wtóry, wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi. Przede wszystkim w stawianiu na konika, czytaj hazard. W pierwszej gonitwie każdy z nas wytypował konia, na którego wydał 3 zł. Było nas cztery osoby, Młody nie liczy się. Nie wciągamy go jeszcze do tego nałogu. Żaden z koni nie wygrał. Więc przed kolejną gonitwą wpadliśmy na chytry plan - postawiliśmy na wszystki konie, czy na 12. Ja postawiłam na konie od 1 do 6, a moja koleżanka 7-12. Wyszło 18 zł. I wiecie co? Wygrałam - 27.50. Na czysto jakieś 9,50. Sukces uczciliśmy pizzą za 28 zł - oczywiście ja stawiałam. Spytacie, jak smakuje sukces? Pizza była pyszna. A na deser Młody narobił w gacie. I tyle.

niedziela, sierpnia 22, 2010

Anna Gavalda i jej "Po prostu razem"

Piszecie o książkach. Ja też napiszę, szczególnie o tej ostatniej, którą przeczytałam. Właśnie się do niej oderwałam, czyli skończyłam. Wczoraj siedziałam do 1 w nocy, tak mnie wciągnęła. Zwykle tak jest z moim czytaniem. Jak mnie wciągnie, jakaś pozycja to czytam wszędzie. Z Młodym bawię się i czytam, jadę środkiem lokomocji - czytam itd., itd. A o czym jest książka? O ludziach poranionych przez życie, którzy spotykają się w paryskim mieszkaniu - poznają siebie, odnajdują spokój i stabilność emocjonalną. Każdy z tej trójki jest artystą - Camille mistrzyni ołówka, Philibert - arystokrata w XXI wieku, Fanck mistrz kuchni. Na 4. okładce przyczytałam "(...) Nieprzystosowani, poturbowani przez życie, ludzie o czystych sercach. Dzieli ich niemal wszystko, łączy potrzeba bycia razem. (...)". Po prostu gorąco polecam.

piątek, sierpnia 20, 2010

Poranna pobudka

Młody jednak dziś ozdrowiał. Efektem tego ozdrowienia była pobudka razem z tatą swoim - czyli moim mężem - o 5. Nie widział go w realu praktycznie od poniedziałku (Mąż wychodzi 5.20 o 22.30 wraca, ja ogąladam go tylko wieczorem tak dla ścisłości - chłopa oczywiście), więc dziś chyba chciał nadrobić zaległości. W związku z tym, że my z mężem poszliśmy późno spać - 12 (jak nigdy teraz dużo gadamy, gadamy), ja jeszcze chrapałam o 5, przynajmniej próbowałam. Udało mi się wynegocjować spanie na "stand by" do 7. Umyłam naczynia i z kawusią siedzę przy kompie - piszę.
Co było Młodemu? Jakiś wirus go złapał. U lekarza byliśmy wczoraj podwójnie. Raz - rano po skierowanie na badanie siusiaków. a po południu po wyniki no i moje zwolnienie. Rano staliśmy w kolejce do rejestracji do amubulatorium. Przed nami stała Pani z ogromniastym brzuchem - brzuchatka - z bliźniakami w drodze. Oczywiście nikt jej nie przepuścił bez kolejki (w większości emeryci stali)!!!! My nie mogliśmy, bo staliśmy za nią. Okazało się, że ta Pani brzuchatka ma juz dwie dziewczynki w domku. Oj to radość będzie poczwórna jak nic.
Po południu poszliśmy do lekarza na interpratację wyników - mocz ok. Jeśli będzie gorączkował to pozostaje nam krew (kiedyś Młody miał ją pobieraną, wtedy rezydował na moich kolanach). Po lekarzu ruszyliśmy na gofra, tzn. Młody wcinał, a ja go pchałam na wózku.
Także Młody ma się dobrze, choć muszę włączyć go na tryb oszczędnościowy. W poniedziałek rusza do Klubu Przedszkolaka, a od 1 do zwykłego, państowego przedszkola (obok naszego domku). No a ja do pracy - z której dzwonią i dzwonią ze sprawami, bądź po prostu z dobrym słowem.
Cóż jeszcze chciałam dodać???? DOSTAŁAM KARTKĘ OD BOVARY (CHYBA) - W KOPERCIE. NA KOPERCIE W MIESJCU NADAWCY NAKLEJKA. TAK MNIE SIĘ PODOBA, ŻE JESZCZE JEJ NIE OTWORZYŁAM. ZARAZ TO ZROBIĘ. NAD CZAJNIKIEM, BY KOPERTA PRZETRWAŁA. DZIĘKUJĘ BOVARY!!!!
No i tak na zakończenie - wiecie co odżyłam, jak mąż opuścił społeczność korporacyjną. W domku fajnie, spokojnie naprawdę. I mąż szczęśliwy. Mówi, że ma też dużo pracy (to super), ale jest zadowolony. Oby tak dalej.
Miłego dzionka.

środa, sierpnia 18, 2010

Gorączkas Młodego

Nie odzywałam się ostatnio, gdyż ogarniałam dom przed przyjazdem Młodego. Fachowcy zaokienni nas opuścili, więc umyłam okna. Byłam chyba pierwsza w myciu okien, jeszcze rusztowania stały. Także nasz blok ma uroczy kolor - jest zółto, biały. My mieszkamy w strefie białej. Oczywiście remontów nie koniec - teraz remontują schody z przodu bloku. Ale będzie szał. Miejmy nadzieję, że nie będę się ślizgała jak dotychczas na płytkach zimą. Nie trzeba było łyżew zakładać.
Przechodząc do meritum. Młody został przez nas przywieziony w sobotę późnym wieczorem. W niedzielę się rozpakowywaliśmy, ogarnialiśmy młyn domowy. Nawet pojechaliśmy w gościnę do brata mężowego i jego rodzinki. Maciek zajął miejsce w foteliku na przodzie, mąż oczywiście włączył klimę (także na Młodego dmuchało), u jego brata w domu też klima. No i wieczorem kokoszę się z Młodym - dotykam czoła i jakieś takie gorące, sprawdzam 38,7. Decyzja - nie idę do pracy, tylko do przychodni. Lekarz zajrzała Młodemu do gardła, spytała co go boli (standard u niego brzuch, który go nie boli), i powiedziała, że czysto. Chciała wypisać mi tydzień zwolnienia, jednak ja powiedziałam, że na razie trzy dni. W poniedziałek Młody, który lubi wysokie temperatury oczywiście strzelił temperaturą 39,6. Niezłego miałam cykora - zimne kąpiele, ibuprofen i paracetamol na przemian. Wieczorem to samo. Noc była spokojna. Wtorek - stan podgorączkowy w ciągu dnia, wieczorem gorączka. W nocy także 38.7. No i teraz mamy środę. Taka huśtawka - normalna temperatura, stan podorączkowy. Młody nie kaszle, nie ma kataru, nic go nie boli. Do wygłupiania skory. Bovary myślisz, że to angina? Zaraz wrzucę w google objawy. Jutro idziemy do lekarza dopiero, chyba, że dziś byłoby coś nie tak (tzn. mega wysoka gorączka, ruszymy na dyżur).Mąż jak poszedł na swoje to teraz z domu wychodzi o 5 i wraca o 22. To źle i dobrze. Źle, bo Młodego nie widuje, a dobrze, bo jednak ma dużo zajęcia.
Także od jutra znowu na zwolnienie. Mąż do mnie - w pracy się u Ciebie nie denerwują, że Ciebie nie ma? Ja na to - pierwszy raz w tym roku jestem na Młodego na zwolnienie. Nie pracuję w korporacji. Dodatkowo nie mam kogo prosić o pomoc. Polly z ogromną przykrością stwierdzam, że do Krakowa nie pojadę ze względu na stany chorobowe Młodego.
Trzymajcie kciuki za Młodego. Oby szybko wrócił do pełnej zdrowotności.

poniedziałek, sierpnia 02, 2010

Pomoc sąsiedzka

No to dziś się działo. Młody u dziadków, ja do pracy, mąż też - do tej swojej, własnej (tak na marginesie trzymajcie kciuki). Zaplanowłam sobie wypad do Galerii po pracy. I gdy w przebieralni próbowałam na siebie wciągnąć nowy biust - dzwoni mąż z pytaniem, gdzie klucze sąsiadki. Dodam, że my pilnujemy mieszkania sąsiadom będącym na urlopie. Mówię tu i tu, no i oczywiście pytam - PO CO TE KLUCZE TOBIE? A on na to - bo woda leje się w pionie (to nie nasz pion). Jak wiecie mieszkamy na osatnim - 10. I sąsiedzi, których mieszkanie mamy pod kuratelą także. Więc do zalewania trochę jest. Mąż mój zebrał wodę. Jak wróciłam do domu u sąsiadów sucho. Mężowi dał znać sąsiad z 8, że u niego sufit mokry. Natomiast sąsiad z 9 niebecny. I jak go tu zawiadomić? Ruszyłam do sąsiadki, która tutaj mieszka od początku - notabene na parterze. Podsunęła mi pomysł, by zajrzeć do bloku niedaleko nas - strzeżonego - gdzie mieszka syn sąsiada z piętra 9. Wiec, w moich klapencjach (ubrudzonych przez fachowców - omyłkowo zostawiłam je do wyschnięcia na balkonie, zapominając o moich chlapaczach zaokiennych) ruszyłam do ochroniarza. Miły Pan udostępnił mi telefon, ja wcześniej przedstawiłam powody, dla których telefon ten mi jest potrzebny. Syn (którego miałam okazję poznać) powiedział, że tata jego już jest i zbiera wodę. Więc ja do sąsiadki z parteru z info, że Pan z piętra 9 już jest, by się nie kłopotała szukać kontaktu. No i do Pana z 9 z informacją, co jest powodem tego zalania. Gdy weszłam do sąsiada okazało się, że pokój pełen wody. Siadłam chwilę, pogadałam. Oczywiście, sąsiad serdecznie mi podziękował za moje próby kontaktu z nim. TO SIĘ NAZWYA POMOC SĄSIEDZKA! A co było powodem tego zalania - ktoś 'myslący' chciał sobie wymienić grzejniki w pionie i nie zakręcił wody w pionie i nie spuścił wody tylko tak 'na żywca'. Takie info dostaliśmy od hydraulików, którym zgłosiliśmy awarię i którzy nas odwiedzili. Raczej mojego męża, ja wtedy ustalałam numer telefonu do sąsiada. I to by było na tyle.

niedziela, sierpnia 01, 2010

No to jestem

No to jestem. Ja sama (z Mężem oczywiście), wczoraj powróciłam do domku o 23. Młody został powieziony przez nas, raczej przez mojego męża, z moją mamą do ich domku. Jeszcze go wykąpaliśmy, zrobiliśmy kaszy i się przytuliliśmy. Młody nakręcił się na pobyt w domku dziadków, bo będzie miał towarzystwo - córki mojej siostry. Zamieszkują obecnie dwa domki dalej, u drugiej babci. A mnie już tęskno. Zaraz się biorę za pranie i prasowanie. Chłop mieszkanie ogarnął, oprócz łazienki. Wczoraj aż bałam się tam wykąpać. Nic mnie jednak w stopę nie dziabnęło, ani żadne robactwo nie spadło.
A więc jak było? Pierszwy tydzień święciło słońce, oj świeciło. Ja z Młodym grzaliśmy nad Wisłę, której się boją przeogromnie (w ten gorąc się przełamam). Rezydowaliśmy na plaży i robiliśmy fosy, kopaliśmy garaże. Młody nawet dał nura w Wiśle (woda płytka do pasa w kąpielisku, w którym kąpała się cała wieś i nie tylko). My tak trochę dziwnie na głębokiej wsi wyglądaliśmy z kubełkami, grabkami, formekami i samochodami. Nikt takiego sprzętu nie przynosi nad Wisłę. My debiutanci. A drugi tydzień to praktycznie od poniedziałku do czwartku padało. Młody budził się każdego dnia - ja już nie chcę być u bocianków (wieś nazywamy bocianami, bo obok jest gniazdo z bociankami), bo tu pada i pada. Radziliśmy sobie - Młody zapierdzielał w deszczowe dni z taczką i na jeździku po błodzie, bądź parkował swoje ukochane samochody. Było spokojnie. Odpoczeliśmy.
Planowałam drugi tydzień z Młodym jechać nad morze - ale kwater w Krynicy brak z ceną przystępną. Było po 220-240 doba. Z chłopem moim to bym pojechała, ale za dwie osoby tyle płacić. Bez jedzienia oczywiście.
Mleczkowa napisała, że kwater nad morzem brak i korek. Jak zwykle. My, dwa lata temu z Helu z wakacji, wracaliśmy do domu 12 godzin. Zwykle 6-7 godzin.